Należą Ci się słowa wyjaśnienia. Dokładnie 10 stycznia porzuciłam tego bloga, a więc również Ciebie. Wiem, że powinnam uprzedzić. Jak staremu przyjacielowi – dać znać, wyjaśnić, porozmawiać. Zrobię to teraz.
To będzie historia, na którą zasługujesz, mój drogi Czytelniku. Postaram się opowiadać krótko i treściwie, jednak… przygotuj sobie duży kubek herbaty. Lub piwa. Przeczuwam, że mimo wszystko to będzie długa opowieść.
Grudzień
Aby cała historia miała ręce i nogi, musimy cofnąć się aż do grudnia 2019. Moja córka, Julka, ma problemy ze stanem zapalnym w stopie o niewiadomym pochodzeniu. Nic poważnego, mówią. Uderzyła się, mówią.
Jednocześnie zdaję sobie sprawę, że ten ostatni rok był po prostu nudny. Nie potrafiłam wymienić ani jednego przełomowego momentu, który określiłby charakter ostatnich 12 miesięcy. Postanowiłam więc zakończyć rok 2019 z przytupem – weszłam na nofluffjobs i wysłałam kilka CV.
Styczeń
Diagnozowanie Julki nabiera rozpędu, gdyż stan zapalny powinien już ustąpić. Ponowne USG, badania krwi, wycieczki do przeróżnych lekarzy specjalistów… Ostatecznie pod koniec stycznia dostajemy skierowanie do szpitala reumatologicznego w celu obserwacji.
Styczeń to był też dla nas czas szukania nowego przedszkola. Takiego na już. Nie chciałam przechowalni dla dzieci. Chciałam miejsca, w którym moje dziecko może się rozwijać, którym może się cieszyć. Znalezienie takiej placówki było sporym wyzwaniem biorąc pod uwagę, że byliśmy w trakcie roku szkolnego.
W tym całym sajgonie musiałam też znaleźć siły emocjonalne na konfrontację z… nowymi, potencjalnymi pracodawcami. Otóż znaleźli się złoci ludzie, którzy chcieli dać mi pracę na 3/4 etatu. Z jednej strony byłam zestresowana sytuacją rodzinną i nie miałam najmniejszej ochoty na takie wielkie przedsięwzięcia jak zmiana pracy. A z drugiej strony… kiedy, jak nie teraz? Przecież tak długo czekałam na takie oferty!
Aby przypieczętować swoją decyzję, spontanicznie złożyłam wypowiedzenie.
Luty
5 luty. Nieprzespana noc z powodu ataku choroby Julki. Poranne wydzwanianie do szpitala reumatologicznego, aby przyjęli nas TERAZ. Zgodzili się. Ubieram białą koszulę (w końcu o godzinie 12 mam bardzo ważną rozmowę rekrutacyjną!), pospiesznie pakuję plecak do szpitala i jedziemy. Badania, papierologia, zegar tyka, w końcu o 11:30 wymykam się ze szpitala pod ostrzałem wrogich spojrzeń lekarzy. Dziecko zostawia, z ojcem. Pracy szuka. Jak tak można. Nie wiedziałam, czy będę w stanie przełączyć się z trybu matka do trybu front-end developer. Wiedziałam jednak, że nie mogę przełożyć tej rozmowy. Właśnie złożyłam wypowiedzenie, nie mam podpisanej nowej umowy, a najbliższe 2 tygodnie spędzę w szpitalu. Idę.
Poszłam. Dostałam ofertę. I dobrze, bo lekarze pytali się mnie, „czy dostałam tę pracę”. Głupio byłoby odpowiadać, że nie. Znów wymykałam się ze szpitala, tym razem na podpisanie umowy.
Jeden kamień spadł z serca. A potem usłyszałam diagnozę – MIZS – Młodzieńcze Idiopatyczne Zapalenie Stawów. Szpital miał zakończyć naszą 2-miesięczną historię chorobową. Tymczasem diagnoza MIZS to, w pospolitym tłumaczeniu, powiedzenie: „nie znamy przyczyny tego stanu zapalnego, będziemy go leczyć objawowo ciężkimi lekami, z ciężkimi skutkami ubocznymi, łatając je kolejnymi ciężkimi lekami…”. To, co miało być końcem, tak naprawdę okazało się początkiem.
Wróciłam z Julą do domu i zaczęłam się edukować w temacie MIZS. Dni, noce czytałam, szukałam alternatywnych form leczenia. Znalazłam.
Marzec
Marzec miał być nowym rozdziałem w naszym całym rodzinnym życiu. Zaczynaliśmy obiecującą kurację dla Julki. Ja zaczynałam nową pracę, zaraz obok… nowego przedszkola dla Julki.
W tym miejscu muszę Ci powiedzieć, że znalazłam pracę, o której złego słowa nie mogę powiedzieć. Podoba mi się firma, kultura jej życia, ale też specyfika moich zadań oraz zasady działania zespołu, do którego należę. Dzięki, Przemek! Wiem, że to wszechogarniające uczucie wdzięczności w dużej mierze zawdzięczam Tobie
I kiedy tak rozkoszowałam się swoim nowym życiem, próbowałam na nowo zorganizować codzienność, wrócić na bloga… Okazało się, że to nie koniec rewolucji roku 2020. W drugim tygodniu marca odkryłam, że jestem w ciąży.
Wdech.
Wydech.
Kilka dni później rozpoczęła się pandemia, razem z mężem zaczęliśmy pracę z domu, zamknięto przedszkole, a na domiar dobrego – przyszły całodniowe mdłości.
I zaczął się cyrk na kółkach.
Kwiecień
To nieustanna żonglerka praca-dziecko. Ustalmy sobie jedno – ciężko produktywnie pracować z dzieckiem pod ręką. Wobec tego razem z mężem cały dzień wymienialiśmy się opieką nad Julą.
To walka z mężem. O czas pracy. O miejsce przy jedynym biurku w domu. O myszkę i miejsce na przedłużaczu.
To strach. Co dalej? Jutro? Za miesiąc? Po zakończeniu okresu próbnego? Po… porodzie?
To zmęczenie. Trybem życia, pozornie narzuconym. Tak naprawdę świadomie go wybieraliśmy, codziennie na nowo. Dla dobra pracy, dla dobra dziecka. Praca-dziecko. Tu zaczynały i kończyły się nasze priorytety.
To też wdzięczność wobec męża. Dzięki niemu mogłam bezwstydnie ucinać sobie 1.5h drzemki w ciągu dnia (kobiety na początku ciąży potrzebują bardzo, bardzo dużo snu). Dzięki niemu nasza rodzina miała co jeść (ja przez mdłości nie mogłam nawet otworzyć szuflady z herbatami). Dzięki niemu nie musiałam rezygnować z pracy zawodowej w tak trudnych okolicznościach.
Maj
Pierwsza połowa maja wyglądała dokładnie kropka w kropkę, jak kwiecień. W drugiej połowie maja zaczęły odpuszczać mdłości. Przejrzałam na oczy i ujrzałam nasz dom w stanie totalnego spustoszenia. Postanowiłam uporządkować mieszkanie w ramach zasady: czyste biurko, czysty umysł. Potem wprowadzałam, krok po kroku, jakąkolwiek organizację życia rodzinnego. Zaczęłam robić sobie herbatę. Otwierać lodówkę. Gotować obiady. Mniej spać. Rodzinnie się regenerowaliśmy.
Czerwiec
W końcu przyszedł czas na Ach te Internety. Wróciłam. Otworzyli nasze przedszkole. Nadal pracuję z domu. Chodzę po lekarzach. Jednocześnie dalej mam siły, aby regularnie pojawiać się tu na blogu.
Co dalej?
Dalej będę pracować, dalej będę pisać. W czerwcu chciałam sprawdzić swoje możliwości w obecnej sytuacji. Narzuciłam sobie zawrotne tempo 1 artykułu w tygodniu, jednak na 100% go nie utrzymam na dłuższą metę. Oprócz Ach te Internety mam w kieszeni inny projekt, który jeszcze czeka na reaktywację. Zamierzam niedługo dać mu trochę swojego serca, jednak kosztem Ach te Internety.
W najbliższym czasie możecie się spodziewać 1 nowego artykułu raz na 2 tygodnie. Będą one przeplatane tzw. odgrzewanymi kotletami. Otóż mam tutaj na blogu kilkadziesiąt wartościowych artykułów, które chciałabym stopniowo aktualizować i przypominać.
Kiedy konkretnie te zmiany nastąpią? Nie wiem. Oby jak najszybciej. Póki co, tu i teraz – jestem na urlopie i nim się cieszę