Oto trzecia część wpisów z życia kobiety, która próbuje być dobrą programistką, a przy okazji niegorszą matką.
Pierwszą część znajdziecie tutaj Programistką być. Matką być., natomiast drugą – Matka programistka podsumowuje i planuje. Kiedy patrzę na datę publikacji tej ostatniej (ponad rok temu!) – oczom nie wierzę. I zaczynam się zastanawiać, czemu przez ten szmat czasu nie opisywałam wam swoich kolejnych doświadczeń. Po dłuższej chwili dochodzę do wniosku, że winowajca jest oczywisty – przez ten cały czas nie miałam wam nic wartościowego do powiedzenia. Nie znalazłam złotego środka na pogodzenie rozwoju oraz matkowania. A przy okazji ogarnianie domu, randkę z mężem, netflix, siłownię, biznes na boku, fit gotowanie i dodatkowe nieprogramistyczne pasje. (Ok, przesadziłam z tą siłownią – nigdy tam nie byłam i szybko się tam nie pojawię.) Do teraz nie znam leku na wszystkie bolączki matki karierowiczki! Ale piszę do was, bo nareszcie czuję, że jest dobrze. Po kolei.
styczeń – lipiec ’18
Do kwietnia 2018 dosłownie wygryzałam czas na rozwój. Było ciężko. Generalnie pierwszy rok z niemowlakiem dał mi w kość psychicznie i fizycznie. Później dziecko powoli zaczyna rozumieć, co do niego mówisz (i vice versa), a życie staje się z dnia na dzień piękniejsze Wracając do pamiętnego kwietnia 2018 – wróciłam do pracy. Przez pierwsze 3 miesiące pracowałam na pół etatu, od lipca jestem na całym etacie. Jula mając 9 miesięcy poszła do klubu malucha. Szczerze – patrząc obecnie na takie maluszki wśród znajomych – nie wiem, gdzie ja miałam serce, kiedy oddawałam moje dziecko w obce ręce. Na pewno nie na właściwym miejscu. Ale ja wiedziałam: że nie ma innego wyjścia (jeśli chcę pracować), że nasza rozłąka jest przemyślana, stopniowa, i (teoretycznie) maksymalnie bezbolesna, że szczęśliwa matka to szczęśliwe dziecko, że obserwacje dziecka wskazują na to, że jest ok… itd. Nadal miałam nieziemskie wyrzuty sumienia. Widziałam po dziecku, że ten czas w klubie jej nie służy. W teorii świetnie sobie radziła, jednak było to dla niej trudne emocjonalnie. Dochodzą wątpliwości nad jakością opieki i… co ja miałam wam tu pisać? Że chcę rzucić to programowanie i opiekować się dzieckiem na 100% w domu, bo to jest dla niego najlepsze? I że w ogóle w d* ten cały mój rozwój? Tak to czułam.
sierpień – grudzień ’18
Po roku dziecko zaczyna się nareszcie uczłowieczać. Kontakt robi się niesamowity. Nadal widzę, że ten klub malucha to nie jest miejsce w 100% dostosowane do potrzeb i poziomu rozwoju Julki. Nadal czuję, że to miejsce niesie większy pożytek dla mnie, niż dla dziecka. Jednak teraz potrafię być wdzięczna za ogrom pracy, które ciocie wkładają w jak najlepszą opiekę nad dziećmi. Są cudowne Czuję, że teraz już nie krzywdzę dziecka tak bardzo jak kiedyś.
Mniej więcej od sierpnia wytrwale próbowałam znaleźć system, który pozwoliłby mi ogarnąć życie. Zauważyłam, że moimi 2 głównymi problemami są wymiennie: brak czasu oraz brak sił. W obliczu tego odkrycia próbowałam jakoś się pozbierać. W międzyczasie chorowała Julka (wiadomo – klub malucha). Zaraz potem ja zarażałam się od niej. I 3 tygodnie wyjęte z życiorysu. I tak co miesiąc (czytaj: zbyt często). I pół roku zleciało.
Mój system, który roboczo nazwałam „Jak być matką i ogarniać życie”
W chwili obecnej mój system bazuje na kalendarzu. Dzięki niemu porządkuję listę zadań i motywuję się do produktywnej pracy. Piszę go sama. Długo szukałam na rynku czegoś, co spełni moje oczekiwania. Niestety, nic nie znalazłam. A patrzyłam zarówno na modne plannery za 100zł jak i te z kiosku za 1,99zł. A więc mój kalendarz jest super i jak go dopracuję, to na pewno się z wami podzielę.
Moim ważnym założeniem jest to, że rozwojowo pracuję tylko późnymi wieczorami (jak dziecko śpi, a kuchnia ogarnięta – ok. 21). Bądźmy szczerzy – fizycznie inaczej się nie da. Dochodzi do tego kwestia sumienia – zostawiając Julę na 6h w klubie malucha, chcę potem kolejne 6h maksymalnie jej poświęcić. Oczywiście gotuję, piorę, sprzątam – ale we wszystko angażuję dziecko. Nie włączam kompa zamykając się w swoim frontendowym świecie. Ewentualnie przeglądam feedly w wolnej chwili. Ale nie często. Jak tylko Jula widzi mnie z telefonem w ręku, karze mi włączać instagram i szukać w nim kotów. (Nie wiem, po kim ona to ma, pewnie po jakiejś babci – innej opcji nie widzę).
Dużo uwagi poświęcam wypoczynkowi. Ale niewiele wam powiem w tym temacie, bo ja nie umiem wypoczywać (jeszcze). Cały czas się uczę! Generalnie pracuję wieczorami od poniedziałku do czwartku. Wieczory od piątku do niedzieli poświęcam na oglądanie serialów, filmów, czytanie książek itd. Ale wiecie, przyznaję się – ja już testowałam ten mój system we wrześniu i skończył się on przymusowym tygodniowym L4. Po kilku tygodniach wieczornej pracy dosłownie padałam na twarz nie mogąc ruszyć się z miejsca. Byłam sparaliżowana z wyczerpania. Jak po maratonie. Ok, nigdy nie przebiegłam maratonu, ale z dużym prawdopodobieństwem ludzie podobnie się czują właśnie po przebiegnięciu ponad 40km. Hmm… Cofam. Czułam się znacznie gorzej. Teraz mam nadzieję będzie inaczej. Ale kwestia wypoczynku zasługuje na osobny wpis. Pewnie przy okazji kolejnej Matki Programistki.
Na koniec ostatnia ważna sprawa – odpuszczanie sobie. Każdy, kto choć spróbował liznąć temat rozwoju osobistego w ogólności, usłyszał: Naucz się odpuszczać! Jeśli czegoś nie zdążysz zrobić, nie masz na coś sił – nie zamartwiaj się tym! Odpuść, a wszystko się ułoży! Cóż, w myśl tej popularnej zasady ochoczo zaczęłam praktykować owe odpuszczanie. Jednak ku memu zaskoczeniu – żadne zadanie same się nie wykonało. Odpuszczanie skończyło się… odpuszczaniem. Także uważajcie na tą zdradziecką zasadę. Ja teraz traktuję ją jako – nie zamartwianie się z powodu niezrealizowanych planów. Wyciągam wnioski, dostosowuję kalendarz do nowej sytuacji i wracam do punktu wyjścia – pracuję. Nic się samo nie zrobi.
Uwaga – to nie jest idealny system. Cały czas zmagam się z tym, że chciałabym wypełnić każdą dobę tysiącami czynności, przeżyć i zdobytej, nowej wiedzy (nie tylko frontowej). Kombinuję strasznie jak to wszystko mądrze pogodzić. Z niczego nie potrafię zrezygnować. Ale generalnie czuję, że jestem na dobrej drodze, że jest dobrze
P.S.
Ostatnią część matki programistki zakończyłam słowami: Trzymajcie za mnie kciuki. Oby starczyło mi rąk, nóg, oczu, uszu, głów, włosów – wszystkiego, co będę potrzebować, aby za rok znów powiedzieć – to był dobry rok. I wiecie co? Dobrze trzymaliście te kciuki! Dziękuję!
Jeśli spodobał Ci się ten artykuł, być może zainteresujesz się innymi postami z cyklu Matka Programistka!